Idziemy w stronę powietrza pachnącego kwitnącym mirabelkami i tarniną. Wokół jest biało. Na podobieństwo sadów japońskiej wiśni.
Przechodzimy obok kępy topól, które już umarły. Unoszą nad wysychającym stawem bielejące pnie i konary z kępkami wysuszonej jemioły. Kora już odpadła. Szczątki koron nie okryją się listowiem. W odsłoniętych dziuplach uwijają się ptaki. Jest jakoś tak… tanecznie.
Wchodzimy na kem, skąd widać staw pod leśniczówką. Dzisiaj już wysuszony. Pod samą drogą błyszczy lada kałuża. Łyski nie wyprowadzą już lęgów, które fotografowałem wiele lat wcześniej. Susza hydrologiczna coraz bardziej widoczna.
Wchodzimy na drugą górkę z ukrytą w zaroślach zmurszałą amboną. Pod osłoną bel siana przepatrujemy łąkę. Jest lis. Poluje. Bardzo zajęty. Co i raz chwyta w trawie zdobycz. Połyka. Domyślamy się:
- Myszy? Żaby? Owady?
Fotografujemy. Filmujemy. Po każdym kęsie lis przysiada i moczy trawę. Znaczy swój łowiecki teren. Zbliża się. Wiatr wieje od lisa. Nie może nas wywęszyć. Bele siana robią za podpórki aparatów. Zdjęcia są wyraźne. Lis w skoku, lis chwytający zdobycz, lis w kępkach trawy, lis majtający wijącym się płazem niczym batem. Ten kęs jednak wypluwa. Padalec nie smakuje…
Foto-sesja kończy się, gdy słyszy migawkę aparatu. Jest zaskoczony widokiem twarzy i obiektywów wystających znad bel siana. Długo patrzy bystrymi oczami. Kombinuje:
- Uciekać? Nie uciekać?
Na wszelki wypadek zaczyna odchodzić. Obejrzawszy się jeszcze raz w chwili, w której przestajemy być ostrożni, przyspiesza i wpada między drzewa…
Wracamy do domu w klimacie święta japońskich wiśni, zastąpionych przez kwitnące mirabelki, tarninę i głogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz