niedziela, 11 maja 2025

Pół godziny z rodziną jeleni. Się działo.

Spacerowałem po alei eukaliptusowej gdy wtem zza drzewa wylazła krowa. Przystanąłem i spojrzeliśmy sobie oko w oko.

Jej krowiość zaskoczyła do tego stopnia mą ludzkość - ten moment, w którym spojrzenia nasze się spotkały, był tak napięty - że stropiłem się jako człowiek, to jest w moim, ludzkim, gatunku. Uczucie dziwne i bodaj po raz pierwszy przeze mnie doznane - ten wstyd człowieczy wobec zwierzęcia. Pozwoliłem żeby ona spojrzała na mnie i zobaczyła mnie - to nas zrównało - wskutek tego stałem się także zwierzęciem - ale dziwnym, powiedziałbym nawet, niedozwolonym. Poszedłem dalej podejmując przerwany spacer, ale poczułem się nieswojo... w naturze, która osaczała mnie zewsząd i jakby... oglądała mnie.”

Witold Gombrowicz, Dziennik, 1958

 

Spacerowałem po alei zdziczałych mirabelek, tarniny i głogu, gdy wtem zza drzew wylazły jelenie. Przystanąłem i  spojrzeliśmy sobie w oczy. Ich jeleniowatość zaskoczyła do tego stopnia moją ludzkość – ten moment, w którym spojrzenia nasze się spotkały, był tak napięty – że stropiłem się jako człowiek, to jest w moim ludzkim gatunku. Uczucie dziwne acz nie pierwszy raz przeze mnie doznane – ten zachwyt człowieczy wobec zwierzęcia. Pozwoliłem, żeby spojrzały na mnie i zobaczyły mnie – to nas zrównało – wskutek tego stałem się także zwierzęciem – ale dziwnym, powiedziałbym nawet, niedozwolonym. Poszedłem dalej, podejmując przerwany spacer, ale poczułem się i nieswojo, i zarazem jakby w niebo wzięty… w naturze, która osaczała mnie zewsząd i jakby… oglądała mnie.

Trawestując Gombrowicza, mój blog 2025.

 


 Pół godziny z rodziną jeleni. Się działo.

 




Cóż! Jak zwykle wyszedłem za próg domu, przecisnąłem się między sucharami gałęzi sosnowych samosiejek, które przez kilkanaście lat nabrały rozmiarów kopalniaków, przedostałem się na śródpolną drogę i podreptałem między polami, łąkami, przydrożnymi brzozami i dębczakami na zachód. Rozglądając się, szukałem dogodnych obrazów do sfotografowania i sfilmowania. Plener okazał się jednak pusty. W brzasku świtu trawa i oziminy promieniowały szronem. Wikliny okrywał welon młodych liści i rozwiniętych delikatnych kwiatostanów (kotków). W koleinach odcisnęły się tropy saren i jeleni, które przeszły w nocy. Próbowałem zgadnąć dokąd. Ślady towarzyszyły mi do przydrożnego wykutego z żelaza krzyża. Ptaki nie zaśpiewały w krzakach rozrośniętych nad rowem melioracyjnym. Resztki wody błyszczały w gąszczu zarośli zwieszających się ze stoków.

 


Słysząc wystrzał sztucera, który dobiegł z daleka, zaczynam kląć myśliwych, kasty najrówniejszych spośród równych w Polsce, wybitnych „miłośników przyrody”, doceniających jej piękno w akcie bezlitosnego zabijania pięknych istot. Co gorsza nie dostrzegających owej koszmarnej sprzeczności w wyznaniu ich miłości do natury, brzmiącym niczym naznaczony hipokryzją zabójczy oksymoron. Sytuacja powtarza się jeszcze kilka razy. Jakiś miejscowy "miłośnik" uwziął się na tutejsze koziołki albo dziki. Ostatni wystrzał usłyszałem, filmując rodzinę sześciu jeleni: cieląt, chłystów z zawiązkami wieńców w scypule, młodych łań pod opieką czujnej licówki.

 


Mijam drogę wiodącą na urokliwe pagórkowate łąki. Ich wnętrza skrywają niewielkie stawy otoczone szuwarem i tatarakiem, kępy łozy i drzew, służące za schronienie saren i jeleni. Dzisiaj jednak nie wchodzę na skrzącą się, siwą od szronu trawę. Mijając kuty krzyż, wbity w granitowy słupek, zmagam się przez chwilę z hamletowskim dylematem:

- Być tu, czy tu nie być. 

 


 

Skręcam pod osiki, za którymi majaczy ambona. Jesienią ich listowie znowu zabarwi się biskupimi fioletami, poetycko kontrastując z niebem, gdy wczesne słońce podświetli je smugami światła. Mijam zagajnik rozcięty strumieniem melioracyjnego rowu, porzucony sad pełny zdziczałych jabłonek, grusz, tarniny, głogu – wciąż nie kwitną, mimo wiosny, która zawitała już w lutym. Wszystko przez wydłużających się ogrodników. Powiew z Arktyki trzyma od tygodni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 





 

Minąwszy łęg, który zarósł skryte mokradło nieopodal malowniczej zagrody, zaczynam się skradać. Kępa umierających topól nadal wyciąga nagie, pozbawione kory, gałęzie ku bezchmurnemu niebu. Pnie drzew pokrywa miedź blasku słońca wspinającego się nad leśny horyzont za plecami. Próbuję nagrywać śpiew słowików, kosów i śpiewaków, dobiegających z podszytu otulającego nagie pnie, lecz te złośliwie milkną. 

 



Skradam się wciąż, aczkolwiek puste łąki pod kemem przy leśniczówce nie dają nadziei na bliskie spotkania. Wychyliwszy się niebacznie spoza wątłego krzaka, prowokuję ruch w obniżeniu terenu pod kemem. Spod kępy tarniny i ałyczy podnosi się łania. Patrzy w moją stronę. Dostrzega sylwetkę mimo barw ochronnych. Biegnie truchtem pod górę. Za nią podnoszą się kolejne jelenie. Biegną za licówką rozciągnięte w linię. Nieśpiesznie. Bez przekonania. Naciskam nerwowo migawkę. Usiłuję robić zdjęcia, chociaż światła wciąż za mało. W pewnej chwili aparat odmawia posłuszeństwa, gdy bezwiednie ruszam pokrętło pod kciukiem. Wyłączam go i odprowadzam rodzinę spojrzeniem pełnym zawodu. Zwierzęta znikają za klonami, krzakami łozy, wbiegają na łąkę za drzewami. Pocieszam się:

- Przynajmniej zobaczyłem.

 









Idę drogą w szpalerze mirabelek z jednej strony i olch, osik, brzóz zasłaniających mój ulubiony kem z drugiej. Chcę spojrzeć na wysuszony staw za pagórkiem, plener najbardziej udanych zdjęć w epoce, w której posługiwałem się pierwszym cyfrowym Kodakiem. I tutaj właśnie nagrywam ożywczy koncert rytmicznych treli.

- Umarłego by podniosły – myślę podczas nagrywania pieśni wilgi albo kosa. 




 

Podchodzę do miejsca, skąd widać staw, gdy kątem oka dostrzegam moje jelenie. Przeszły zakrzaczonym wąwozem po drugiej stronie kemu, wspięły się na łąkę, podeszły do grądu zasłaniającego domostwa Pokrzyw. Zaczęły się paść. Stoję w cieniu łęgu za plecami. Przede mną przydrożne dębczaki, olchy, krzaki łozy… Jeszcze nie pokryły się dojrzałym listowiem, lecz dają osłonę. Znajduję miejsca, skąd między gałązkami fotografuję zwierzęta. 










 

Ogryzają świeże pędy i liście z drzew. Wylizują sierść. Przemieszczają się krok za krokiem w stronę drogi do Pokrzyw i łąki za nią na pochyłości pagórka pod sosnowym zagajnikiem. Nagrywam, fotografuję. Drepczę krok za krokiem dla lepszych ujęć, kiedy nie patrzą w moją stronę. Robię wszystko, by mnie nie dostrzegły. Ich zachowanie pełne spokoju i harmonii. A jednak stosują swoiste zasady bezpieczeństwa. Jedna z nich, albo dwie jednocześnie lustrują otoczenie, gdy pozostałe zgryzają liście i pędy świeżej trawy. Patrzą w obiektyw wyrazistymi oczami, w których dostrzegam iskry inteligencji emocjonalnej, podstawy więzi rodzinnych. To nie bambinizm. Przestałem posługiwać się określeniami z gwary łowieckiej, którymi myśliwi umniejszają istotność życia gatunków łownych i zakłamują brutalną rzeczywistość tego krwawego hobby, praktykowanego mimo coraz ostrzejszego społecznego sprzeciwu.

 







Słysząc stłumiony odległością strzał sztucera, jelenie nie reagują. Zagrożenie jest daleko. Kiedy decyduję się odejść po angielsku – minęło właśnie pół godziny owego tête-à-tête – jelenie dostrzegają ruch mimo cienia. Licówka biegnie w panice. W tej samej chwili spoza leśniczówki szczeka koziołek. Jelenie zatrzymują się, spoglądają na sosny… Już nie jestem przyczyną ich lęków…

- Tak jest dobrze – myślę. – Nie powinny odchodzić powodowane strachem.

 






Wracam, słuchając niesamowitego koncertu w mirabelkowej alei. Słońce prześwietla drzewa jaskrawym światłem. Mrużę oczy. Śródpolny łęg już nie taki frapujący. Jelenie odeszły w kierunku dawnej altmajerówki…

 

 

 

 




Po drodze napatoczyła się sarna, ale jej widok po spektaklu z jeleniami już nie tak zajmujący. Potem jeszcze bocian w jaskrawej poświacie na tle trawy pokrytej rosą po roztopionym szronie i para żurawi z różowym podrostkiem u stóp mamusi…

 

 

 

I znowu jak zwykle na Warmii – wystarczy wyjść poza próg domu…