piątek, 20 czerwca 2025

Migawki z sielankowej Warmii

 


1.

Zwykły spacer


 

Dudki dają znać monotonnym jednonutowym tokowaniem nadejście świtu. Szpaki, które jeszcze rozrabiają pod dachem, dokarmiając młode, śpiewają jak najęte. Budzą się kosy śpiewaki, sikorki, dzięcioły. Kukułka nadaje z przydomowej brzozy… Kakofonia dźwięków wlewa się przez uchylone okno. Już nie zasnę. Wstaję. Ubieram się. Przechodzę nad twardo śpiącą Miką. Otwiera na chwilę oczy, potem zamyka, wzdycha, odwraca się na drugi bok i znowu słyszę jej miarowy oddech. Nie każe się wyprowadzać na osiedlową drogę. Aparat na szyję. Wycieram filtr uv z kurzu. Zamykam drzwi… Przez furtkę za próg obejścia i na wiejską ulicę w szpalerze pomnikowych dębów i klonów.

 





Powietrze osiada wilgocią na twarzy, odganiając resztki ospałości. Aparat w pogotowiu. Mgła unosi się nad pastwiskiem, otula konie pasące się w oddali. Wydają się nierealne. Przeczesuję spojrzeniem mokre runo łąki w poszukiwaniu saren. Szczekanie koziołka dobiega z dalekich zagajników za wykopanym stawem. Od wody niesie rechot żab w miłosnym uniesieniu. Ptaki coraz bardziej ożywione. Dudki tokują w pobliżu. Nie sposób ich dostrzec w listowiu przydrożnych drzew i zagajników pełnych kruchej osiki. W jej dziuplastych pniach odchowują młode. 





 

Koncert czerwca narasta. Jest dobrze. Mgła wisi nad rzędami skoszonej trawy. Barwi się złotem rozświetlona słońcem skradającym się za ścianą lasu skrywającego strugę, która od XIX wieku ratuje enklawę przed roztopowymi powodziami.

 

 

 


 

Idę wzdłuż łąki, pozostałości jeziora, które bezpowrotnie osuszono po II wojnie światowej rowem melioracyjnym. Wykoszone łąki są dzisiaj puste. Żadnych żurawi, saren, żadnego dzika, bociana korzystającego z odsłoniętego bufetu, w którym nic się nie uchowa przed bystrymi oczami tego udomowionego drapieżnika. 






 

Mgła otula dalekie drzewa i śródpolne kępy. W słońcu na bezchmurnym niebie monochromatyczny krajobraz spowija tajemnica. Ulotna i topniejąca pod słońcem, które, wynurzywszy znad postrzępionej linii sosnowych koron, rozgrzewa i wysusza powietrze.

W otoczeniu coraz mniej spektakularnych scen i akcentów…

 

 






Odwracam się. Dudki już mniej aktywne. Na łąkach i zbronowanym polu po drugiej stronie wiejskiej ulicy coraz więcej drozdów, szpaków, synogarlic, siniaków i… mew. Karmią się owadami. W oddali kroczy lis. Liczę na bliskie tête-à-tête, lecz ten dostrzega mój kontur przesłonięty rzadkim listowiem odrostów po wyciętych krzakach i robi gwałtowny „w tył zwrot”. Przede mną tańcząca pliszka; nieco dalej kos na asfalcie walczący ze ślimakiem w pancerzu muszli; między rzędami schnącej trawy kos śpiewak (gdzieś obok w gąszczu krzaków jego gniazdo); grzywacz grzebiący w grudach odsłoniętej gleby; swarzące się śmieszki (czego szukają z dala od wody?)… Nade mną myszołów – nie potrafię go sfotografować między ulistnionymi gałęziami; jeszcze dalej żurawie z podrośniętymi pisklętami, które biegają szybciej od zajęcy… 

 


Rozświetlona już aleja, kwitnące głogi… Ranek roztańczony… I jeszcze na koniec sarna nieopodal przez gałęzie przydomowych drzew…

 


2.

Gdy chwila i miejsce rozmijają się o sekundy





Słowem o tym, czego nie sfotografowałem, chociaż okoliczności zdawały się sprzyjać.

 

Świt zamglony. Niebo nieklarowne. Słońce rozmytą tarczą, ku której zmierza samotny żuraw. Złota godzina w pełni. Polna droga wilgotna. Idę w szpalerze świerków i łozy. 



 

Za sosnowym zagajnikiem fotografuję fraktalną strukturę kłosów w rosie, pojedyncze chabry w dywanie zboża... Nieco dalej rząd zamglonych dębów i klonów znaczących drogę… Świt taki urokliwy… I ten rozśpiewany bezwietrzny spokój…  

 

 


 

Bocian na łące spacerujący ku obniżeniu pod całunem mgły… Szpaki na drutach linii średniego napięcia… Żuraw w zaroślach łąki nieopodal łęgu…

  

 

 

 

 


Zatrzymuję się nad stawem. Wciąż w nim woda, chociaż susza. Kwiaty wystające z dywanu rzęsy. Żaby tokujące w wodnej trawie i na liściach rdestnicy. Zakątek niepozorny a jednak dostarcza zaskakujących obrazów…

 

 

 

 




Wspinam się na pagórek. Przechodzę przez zakręt wiodący do wąwozu pod brzozami i osikami. Przed metalowym krzyżem wbitym w granitową podstawę w otoczeniu dzikich róż skręcam w koleiny wygniecione przez traktor. Idę po stoku na łąkę. Jestem nad ukrytą w kępie starych topól, świerków i lip zagrodą. Brnę przez mokrą trawę. Po chwili buty i nogawki pełne wody. Krajobraz rozjarzony słońcem. Kontrasty coraz większe…

 


Zbliżam się do śródpolnego stawu w zaroślach pałki i wikliny… Skradam się. Jestem cicho. Jelenie, które oszczekały mnie wcześniej,  czujniejsze. Wybiegają zza stawu. Poroża w mokrym scypule lśnią. Celuję obiektywem. Aparat nie ostrzy tam, gdzie trzeba. Mam tylko jedno zdjęcie. Rozmyte. Zwierzęta znikają za jesionem. Wbiegają w parów. Wiem dokąd, lecz już ich nie zobaczę. Spóźniłem się o sekundy…

 

Koleiny się kończą. Trawa sięga pasa. Dalej nie pójdę. Wygniecioną w darni ścieżką wracam nad staw. Z jego otuliny podrywa się łania. Nie spłoszyła się wcześniej podczas pierwszego przejścia. Drugiego nie zdzierżyła. Wybiegła spoza krzaków łozy. Wbiegła na pagórek ku zbawczym kępom drzew... Nie zdążyłem zareagować. Znowu te sekundy dzielące od zdjęcia… 


Pozostaje krajobraz. Niewzruszony. I kępa umarłych topól pod leśniczówką nad znikającym w zielonej mierzwie stawem… Zaglądam w zakątki otaczające piramidę kemu. Dzisiaj puste. Sesja z jeleniami sprzed kilku tygodni nie do powtórzenia… 


 

Fotografuję pajęczynę pod słońce. Błyszczy kropelkami rosy. W środku pająk. Czuwa, dotykając odnóżami nitek…

 

 

 

 

 

Wracam do domu. Słońce oślepia. Mrużę oczy. Rozglądam się. 

 

 

 

 

 

 


 

 

W oddali sarna. Pięknie oświetlona. Nie podejdę bliżej, chociaż droga sprzyjająco zakręca wokół łęgu w obniżeniu łąki. Kiedy wyjdę z drugiej strony sarny już nie będzie. Zniknie za grzbietem pagórka, uchodząc w las.

 

 




 

Jeszcze tylko zdjęcie przydrożnych dzwonków w rumowisku gałęzi po ściętej brzozie, jeszcze tylko pole osrebrzonego rosą zboża… Kolejny świt za mną…

 

 

 

 

3.

Tuż za progiem obejścia

Żurawie zachęcają do wyjścia donośnym klangorem. Spacerują tuż za płotem z młodym podlotem, który już próbuje nierozwiniętych jeszcze skrzydeł. Bieganie wychodzi mu lepiej.


 

 

Idę ścieżką zwierząt, które w sośniaku często nocują. Podchodzę do krzaków na skraju łąki. Zanurzam się w trawie po kolana, chowam za łozą. Sarna nad rowem rozgląda się wokół, znowu się pochyla i sięga pyskiem ziół. Kiedy nie patrzy, podchodzę pod osłoną wypukłości terenu do łanu zboża. Sarna znika z oczu. Na chwilę. Koziołek w oddali czujniejszy. Chyba mnie dostrzega. Nie biegnie jednak.  Poszczekując bez przekonania, podchodzi do bociana polującego wzdłuż rowu. Ptak i koziołek w komitywie. Teraz czuwają obydwaj… Za plecami kukułka. Żurawie krzyczą gdzieś pod leśniczówką. Ptasi drobiazg nadaje z krzaków, zagłuszając szelest deptanej trawy.





 

 

 

Doszedłszy do końca ogrodzenia, wyglądam na skąpaną słońcem łąkę w złotej godzinie. Nad zarośniętym rowem melioracyjnym pasie się sarna. Pod polem zasianej kukurydzy dostrzegam brązową niekształtną plamę. Na wszelki wypadek naciskam spust migawki. Na ekranie znajomy kształt. Łeb zanurzony w gęstej trawie. Po chwili dostrzegam parostki. Koziołek...

 



Opieram aparat na kijach do trekingu. Moja sarna już blisko. Pozuje. Przygląda mi się. Długo. Nie dostrzega zagrożenia. Po minucie, może dłużej, przechyla szyję i głowę, dalej patrząc. To charakterystyczne zachowanie. W ten sposób pogłębia stereometryczne widzenie. Uspokojona sięga po zioła. 

 

Koziołek jednak nie dowierza. Przyspiesza kroku i znika za kępą łozy. Więcej go nie zobaczę. Bocian odlatuje nad pole kiełkującej kukurydzy. Sarna też zaczyna odchodzić w stronę już oświetlonych łąk za drogą.

 


Jestem w obniżeniu terenu. Idę ku polnej drodze, żywiąc płonną nadzieję, że jeszcze zobaczę te szlachetne zwierzęta. Jednak one już na skraju odległego lasu. Znikają za konturem pagórka. Przed rowem melioracyjnym dostrzegam kota. Leży w trawie na poboczu. Udaje, że go nie ma. Nie chcę go płoszyć. Fotografuję jego oczy przez łodygi. Czujnie otwarte to znów zamknięte w poczuciu błogości – to dzięki słońcu ogrzewającemu futro… Mijam go powoli, by nie spłoszyć…

 







Odchodzę ku polom za przydrożnym stawem. Tam wspinam się na łagodny grzbiet łąki w rozkwicie. Wyglądam na śródpolne rozlewisko w szuwaracch i na samotne obejście pod lasem na mokradle. Pod słupem linii średniego napięcia dostrzegam słuchy wystające z trawy:

- Zając!

Stoję bez ruchu. Zając kica w moją stronę. Podskakuje to w lewo, to w prawo. Podchodzi do ściany zwartych pałek otaczających staw. Idzie wzdłuż nich. Jest coraz bliżej. Widzę jego oczy. Żadnej czujności. Nie dostrzega mnie, chociaż stoję nad nim. Ominąwszy mnie, szczypie zioła. Zastyga na chwilę w trawie, wystawiając tylko słuchy. Odchodzi na drogę nieświadomy mojej obecności… Tak mi pasuje…

 




Nie trzeba więc daleko, by kolejny raz zobaczyć urok tego świata. Wystarczy za próg domu…


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz