piątek, 10 kwietnia 2020

Różowy księżyc

Wyszedłem w nocy na różowy księżyc. Nazwę wzięto ponoć od koloru kwiatów kwitnących podczas pierwszej wiosennej pełni. Nie od koloru tarczy. Kto to wymyślił?














Już za płotem pierwsze uderzenie adrenaliny. Ledwo wyszedłem na drogę do Nowego Przykopu, od pola dobiegło ostrzegawcze chrumkanie. Przez zmrożoną łąkę przebiegła wataha dzików. Kilkanaście sztuk. Lochy, przelatki, warchlaki. Truchtały w poprzek drogi w stronę zagajnika. 







Próbowałem fotografować. Za ciemno. Na ekranie ujrzałem rozmyte sylwetki. Światło księżyca było za słabe. Nastrój za to ekscytujący. Odprowadzałem krępe kontury spojrzeniem. Miałem nadzieję jeszcze je spotkać. Dziki wybrały jednak chaszcze na pagórku. Zaległy pod brzozami zagajnika. Chrzęst deptanych zarośli ucichł. Ustąpił śpiewom pobudzonych ptaków. 



Brzask na wschodzie narastał. Dzika spotkałem też później. Na rozlewisku w altmajerówce. Przeprawiał się z jednej wysepki na drugą, rozbryzgując wodę płytkiej cieśniny. Zdążyłem chwycić obiektywem rozmazany kontur za wiklinami.










Księżyc panoszył się na niebie. Srebrny nie różowy. W jego świetle widziałem nawet kolory. Droga wiła się siwą wstęgą wzdłuż ogrodzenia i między brzozami. Aparat nie radził sobie z niedostatkiem światła. 












Za rozstajem dróg zobaczyłem staw. Żaby spały. Powierzchnia wody zastygła. Podszedłem na skraj brzegu fotografować księżyc i jego odbicie. Czasem pojawiały się jakieś zmarszczki wzniecane przez bańki gazu z dna albo przez owady. Wtedy tarcza księżyca marszczyła się. Obraz budził reminiscencje nastrojowych utworów King Krimson. Było jakoś tak cicho i perliście. 




Niechętnie odchodziłem znad stawu. Liczyłem jednak na spektakl wschodzącego słońca ze szczytu kurhanu nieopodal leśniczówki.














Za bagnistym olsem zobaczyłem kępę nagich o tej porze topól obwieszonych kępami jemioły. Księżyc między nimi. 












To było coś. Dzięcioły krzyczące w konarach, dzięcioły wybijające werble. Niewidoczne. Nie dające się podejść. I ten księżyc. 












A wokół żadnego ruchu. Gdzieś daleko krzyczały żurawie, kwakały przelatujące kaczki. Dzisiaj usłyszałem nawet bociani klekot. Łąki i pagórki były jednak puste. Żadnych zwierząt.













Wyjrzałem nad staw za kurhanem. Szron pokrywał drogę i trawę patyną. Wspiąłem się na pagórek. Obserwowałem narastający świt. 
















Słońce skradało się za linią lasu na wschodzie, wyświetlając smugę pionowego światła nieopodal śladu kondensacyjnego po samolocie. Wiatru nie było. Delikatne woale chmur tkwiły w bezruchu. Świat jaśniał stopniowo. Cisza ustępowała przed wokalnym ożywieniem ptaków. Wiosna o tej porze jest niesamowita. Słychać ją, chociaż niewiele jej widać. Z kwiatów tylko kwitnące bazie, nieśmiałe stokrotki w sierści zmacerowanej trawy, zawiązki zawilców i przylaszczek Liście wciąż w pąkach okrytych zimowymi łuskami… Wokół jeszcze szarość ale ten nastrój... Światło brzasku czyniło cuda.




W końcu ujrzałem rąbek tarczy. Słońce szybko wyszło nad linię horyzontu. Klarowne powietrze nie przedłużyło misterium wschodu. Złota godzina trwała krótko. Chwytałem ją przez konary i gałęzie samotnych drzew u podnóża pagórka. 





Po kilku zdjęciach i przecieraniu spoconego od wilgoci obiektywu wyszedłem nad staw. Jego otoczenie pokraśniało plamami światła przenikającymi przez drzewa wokół leśniczówki. Zobaczyłem krzyżówkę pod gałęziami łozy. Szykowała sobie gniazdo? 










Z boku dobiegało dźwięczne nawoływanie łysek. Coś w rodzaju:

- Czyk!… czyk!… czyk!…

Pływały w sąsiednim stawie za drogą. Fotografowałem obydwa stawy z pagórka, na którym przed laty rósł dorodny łęg. Zszedłszy na drogę, nagrałem godowe gadanie łysek. Głośne, przenikliwe, pobudzające.


W świerkowej alejce nagrałem solówkę wilgi. Ptak zaszył się w gęstwie gałązek. Wyśpiewywał skomplikowaną wokalizę. 
 
Przeszedłszy przez grzbiet, wyjrzałem spoza ściany świerków na łąkę poniżej. Fotografowałem kępę ulubionych lip. 


 


Kątem oka dostrzegłem ruch w brzezinie:

- Jelenie!













Łania stała jak wmurowana. Patrzyła na mnie, nie umiejąc ocenić zagrożenia. Kurtka wtapiała się w tło świerków za plecami. Aparat zasłaniał twarz. Co więc widziała?














Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Migawka trzaskała serią. W kadrze pojawiało się coraz więcej zwierząt. Nieświadomych mojej obecności. Tylko ta wścibska łania. Posągowo nieruchoma. Świdrująca spojrzeniem. 









Przypomniałem sobie wykład Krzysztofa Leśnego Mikundy, który nieco wcześniej fotografował wilczą rodzinę z bardzo, bardzo bliska. Też zwrócił uwagę, że podczas, gdy stado baraszkuje, sprawiając wrażenie beztroski, zawsze jeden osobnik patrzy na fotografa i ocenia potencjalne zagrożenie. W chmarze jeleni też któreś ze zwierząt czuwa. Jak ta niesamowita łania. Nie poruszyła się przez kilka dobrych minut, nie odrywając ode mnie wzroku.




Bałem się poruszyć. Zwierzęta zaczęły schodzić ze stoku ku drodze. Bez paniki. Wtedy zobaczyłem całą chmarę w świetle słońca. Ze trzydzieści sztuk wyłaniających się z spoza drzew po mojej lewej stronie. Licówka, przewodniczka stada, ubiegłoroczne cielęta, byczki z zaczątkami poroża… Kiedy zniknęły w sośniaku za drogą, poszedłem ich śladem przez łąkę. Wtedy poczułem zapach chmary. Charakterystyczny. Inny niż podczas rykowiska, a jednak uderzający w nozdrza. Do tej pory myślałem, że jelenie pachną tylko w okresie rykowiska. Jakżeż się myliłem.








Skradając się przez sosnowy zagajnik, wypatrzyłem chmarę na skraju rozlewiska. Myślałem, że już o mnie zapomniały. Były jednak czujne. Wypatrzyły mnie za osłoną gałęzi i igliwia. Mimo powolnych ruchów. Nim wycelowałem obiektyw w nadziei kolejnych bliskich zdjęć, licówka powiodła stado ku ścianie łozy na skraju łąki. Zwierzęta tłoczyły się pod lasem. Żadne nie miało ochoty wejść w gęstwinę pędów i gałązek. Czuły się zagonione w pułapkę. Już nie podchodziłem. Odczuwałem ich strach. Oddaliłem się więc, dając znać, że nie pójdę ich tropem.





Rozlewisko przywitało mnie kojącymi obrazami. Łyski i kaczki pływały po kurczącej się tafli. Z niepokojem odnotowałem, że woda ustępuje, odsłaniając błotniste dno. Przesmyk za starą sosną stał się węższy od ostatniego spaceru. Czarny zamrożony muł był usiany śladami zwierząt wędrujących z leśnego kompleksu pod Nowymi Ramukami. Tutaj też poczułem zapach jeleni. Chmara musiała się tędy przeprawiać o świcie, by wyjść na popas w altmajerówce i na przyległych pastwiskach otoczonych elektrycznymi pastuchami.

















Wróciłem pod sosnę. Ptasie gody w pełni. Łyski, krzyżówki, cyranki pływały po lustrzanej wodzie, kwiląc, kwacząc, czasem ścigając się i wzniecając rozbryzgi łapami i skrzydłami. Z wyschniętych oczeretów i wiklinowej gęstwy dobiegały śpiewy bardziej skrytych ptaków. 






W lesie swawoliły dzięcioły duże i czarne. Nauczyłem się je rozpoznawać po charakterystycznych pokrzykiwaniach. Duże są buńczuczne. Czarne kwilą niczym wystraszone dzieci.







Zafrapował mnie prześwit za wysepkami. Mgiełka tańczyła nad wodą. Czajki krążyły nad wiklinami, śpiewnie zawodząc i wyczyniając nieobliczalne wolty. Nie potrafiłem ich skadrować. Za każdym razem wylatywały z obrazu na ekranie. Jakby wiedziały, kiedy chcę nacisnąć migawkę. Łyski snuły się pod gałązkami wikliny. Wpływały w gęstwę. Wracały. Gdzieś tam, na granicy wody i błotnistego brzegu mościły gniazda. W prześwicie między wysepkami przelatywały kaczki. Pod leśnym brzegiem snuło się jakieś wodne ptactwo. 

Tu widać dzika. Po prawej za rumowiskiem zdeptanej łozy.


W pewnej chwili usłyszałem plusk. Odyniec przełaził przez płyciznę. Fukał i sapał, rozgarniając wodę piersią. Złapałem jego krępy kontur za gęstwą nagich pędów. Kiedy wszedł na grunt, zastygł. 











Pomyślałem:

- Wyjdzie z drugiej strony. Na łąkę.

Znalazłem dogodniejsze miejsce do zdjęć za osłoną kolczastego głogu. Na nic starania. Zwierzę zaległo na wysepce.


















Wróciwszy pod sosnę fotografowałem przez gąszcz łozy parę łabędzi krzykliwych. Nie wypłynęły jednak w miejsce, gdzie woda odbijała obraz brzóz. Pod lasem za rozlewiskiem krzyczały niewidoczne żurawie. Klangor odbijał się wielokrotnym echem. Łabędzie też dały głos. Zagrały na fagocie. Dźwięki przemieszały się w osobliwej eufonii.












Słońce wyprosiło szron z krajobrazu. Wracałem przez pagórki i dolinki zaścielone wysuszoną sierścią łąk między stawami, kępami wierzb, obok samotnych drzew na wzniesieniach, w towarzystwie ledwo wystających dachów w oddali, skąd dobiegał klekot bocianów. Jakżeż nie chciało się opuszczać tego zakątka bez ludzi.








Siwa wrona

Żuraw i czajka



Myszołów na czatach



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz