Wyszedłem w nocy na
różowy księżyc. Nazwę wzięto ponoć od koloru kwiatów kwitnących podczas
pierwszej wiosennej pełni. Nie od koloru tarczy. Kto to wymyślił?
Już za płotem
pierwsze uderzenie adrenaliny. Ledwo wyszedłem na drogę do Nowego Przykopu, od
pola dobiegło ostrzegawcze chrumkanie. Przez zmrożoną łąkę przebiegła wataha
dzików. Kilkanaście sztuk. Lochy, przelatki, warchlaki. Truchtały w poprzek
drogi w stronę zagajnika.
Próbowałem fotografować. Za ciemno. Na ekranie
ujrzałem rozmyte sylwetki. Światło księżyca było za słabe. Nastrój za to
ekscytujący. Odprowadzałem krępe kontury spojrzeniem. Miałem nadzieję jeszcze je
spotkać. Dziki wybrały jednak chaszcze na pagórku. Zaległy pod brzozami
zagajnika. Chrzęst deptanych zarośli ucichł. Ustąpił śpiewom pobudzonych
ptaków.
Brzask na wschodzie narastał. Dzika spotkałem też później. Na
rozlewisku w altmajerówce. Przeprawiał się z jednej wysepki na drugą,
rozbryzgując wodę płytkiej cieśniny. Zdążyłem chwycić obiektywem rozmazany
kontur za wiklinami.
Księżyc panoszył
się na niebie. Srebrny nie różowy. W jego świetle widziałem nawet kolory. Droga
wiła się siwą wstęgą wzdłuż ogrodzenia i między brzozami. Aparat nie radził
sobie z niedostatkiem światła.
Za rozstajem dróg zobaczyłem staw. Żaby spały. Powierzchnia
wody zastygła. Podszedłem na skraj brzegu fotografować księżyc i jego odbicie.
Czasem pojawiały się jakieś zmarszczki wzniecane przez bańki gazu z dna albo
przez owady. Wtedy tarcza księżyca marszczyła się. Obraz budził reminiscencje
nastrojowych utworów King Krimson. Było jakoś tak cicho i perliście.
Niechętnie
odchodziłem znad stawu. Liczyłem jednak na spektakl wschodzącego słońca ze
szczytu kurhanu nieopodal leśniczówki.
Za bagnistym
olsem zobaczyłem kępę nagich o tej porze topól obwieszonych kępami jemioły.
Księżyc między nimi.
To było coś. Dzięcioły krzyczące w konarach, dzięcioły
wybijające werble. Niewidoczne. Nie dające się podejść. I ten księżyc.
A wokół
żadnego ruchu. Gdzieś daleko krzyczały żurawie, kwakały przelatujące kaczki.
Dzisiaj usłyszałem nawet bociani klekot. Łąki i pagórki były jednak puste.
Żadnych zwierząt.
Wyjrzałem nad
staw za kurhanem. Szron pokrywał drogę i trawę patyną. Wspiąłem się na pagórek.
Obserwowałem narastający świt.
Słońce skradało się za linią lasu na wschodzie,
wyświetlając smugę pionowego światła nieopodal śladu kondensacyjnego po samolocie.
Wiatru nie było. Delikatne woale chmur tkwiły w bezruchu. Świat jaśniał
stopniowo. Cisza ustępowała przed wokalnym ożywieniem ptaków. Wiosna o tej
porze jest niesamowita. Słychać ją, chociaż niewiele jej widać. Z kwiatów tylko
kwitnące bazie, nieśmiałe stokrotki w sierści zmacerowanej trawy, zawiązki zawilców
i przylaszczek Liście wciąż w pąkach okrytych zimowymi łuskami… Wokół jeszcze
szarość ale ten nastrój... Światło brzasku czyniło cuda.
W końcu ujrzałem
rąbek tarczy. Słońce szybko wyszło nad linię horyzontu. Klarowne powietrze nie przedłużyło
misterium wschodu. Złota godzina trwała krótko. Chwytałem ją przez konary i
gałęzie samotnych drzew u podnóża pagórka.
Po kilku zdjęciach i przecieraniu
spoconego od wilgoci obiektywu wyszedłem nad staw. Jego otoczenie pokraśniało
plamami światła przenikającymi przez drzewa wokół leśniczówki. Zobaczyłem
krzyżówkę pod gałęziami łozy. Szykowała sobie gniazdo?
Z boku dobiegało
dźwięczne nawoływanie łysek. Coś w rodzaju:
- Czyk!… czyk!…
czyk!…
Pływały w sąsiednim stawie za drogą. Fotografowałem obydwa stawy z pagórka, na którym przed laty rósł dorodny łęg. Zszedłszy na drogę, nagrałem godowe gadanie łysek. Głośne, przenikliwe, pobudzające.
W świerkowej
alejce nagrałem solówkę wilgi. Ptak zaszył się w gęstwie gałązek. Wyśpiewywał skomplikowaną
wokalizę.
Przeszedłszy przez grzbiet, wyjrzałem spoza ściany świerków na łąkę
poniżej. Fotografowałem kępę ulubionych lip.
Kątem oka dostrzegłem ruch w
brzezinie:
- Jelenie!
Łania stała jak
wmurowana. Patrzyła na mnie, nie umiejąc ocenić zagrożenia. Kurtka wtapiała się
w tło świerków za plecami. Aparat zasłaniał twarz. Co więc widziała?
Robiłem zdjęcie
za zdjęciem. Migawka trzaskała serią. W kadrze pojawiało się coraz więcej
zwierząt. Nieświadomych mojej obecności. Tylko ta wścibska łania. Posągowo nieruchoma. Świdrująca
spojrzeniem.
Przypomniałem
sobie wykład Krzysztofa Leśnego Mikundy, który nieco wcześniej fotografował
wilczą rodzinę z bardzo, bardzo bliska. Też zwrócił uwagę, że podczas, gdy
stado baraszkuje, sprawiając wrażenie beztroski, zawsze jeden osobnik patrzy na
fotografa i ocenia potencjalne zagrożenie. W chmarze jeleni też któreś ze
zwierząt czuwa. Jak ta niesamowita łania. Nie poruszyła się przez kilka dobrych
minut, nie odrywając ode mnie wzroku.
Bałem się
poruszyć. Zwierzęta zaczęły schodzić ze stoku ku drodze. Bez paniki. Wtedy
zobaczyłem całą chmarę w świetle słońca. Ze trzydzieści sztuk wyłaniających się
z spoza drzew po mojej lewej stronie. Licówka, przewodniczka stada,
ubiegłoroczne cielęta, byczki z zaczątkami poroża… Kiedy zniknęły w sośniaku za
drogą, poszedłem ich śladem przez łąkę. Wtedy poczułem zapach chmary.
Charakterystyczny. Inny niż podczas rykowiska, a jednak uderzający w nozdrza.
Do tej pory myślałem, że jelenie pachną tylko w okresie rykowiska. Jakżeż się
myliłem.
Skradając się
przez sosnowy zagajnik, wypatrzyłem chmarę na skraju rozlewiska. Myślałem, że
już o mnie zapomniały. Były jednak czujne. Wypatrzyły mnie za osłoną gałęzi i
igliwia. Mimo powolnych ruchów. Nim wycelowałem obiektyw w nadziei kolejnych
bliskich zdjęć, licówka powiodła stado ku ścianie łozy na skraju łąki.
Zwierzęta tłoczyły się pod lasem. Żadne nie miało ochoty wejść w gęstwinę pędów
i gałązek. Czuły się zagonione w pułapkę. Już nie podchodziłem. Odczuwałem ich
strach. Oddaliłem się więc, dając znać, że nie pójdę ich tropem.
Rozlewisko
przywitało mnie kojącymi obrazami. Łyski i kaczki pływały po kurczącej się
tafli. Z niepokojem odnotowałem, że woda ustępuje, odsłaniając błotniste dno.
Przesmyk za starą sosną stał się węższy od ostatniego spaceru. Czarny zamrożony
muł był usiany śladami zwierząt wędrujących z leśnego kompleksu pod Nowymi
Ramukami. Tutaj też poczułem zapach jeleni. Chmara musiała się tędy przeprawiać
o świcie, by wyjść na popas w altmajerówce i na przyległych pastwiskach
otoczonych elektrycznymi pastuchami.
Wróciłem pod
sosnę. Ptasie gody w pełni. Łyski, krzyżówki, cyranki pływały po lustrzanej
wodzie, kwiląc, kwacząc, czasem ścigając się i wzniecając rozbryzgi łapami i
skrzydłami. Z wyschniętych oczeretów i wiklinowej gęstwy dobiegały śpiewy
bardziej skrytych ptaków.
W lesie swawoliły dzięcioły duże i czarne. Nauczyłem
się je rozpoznawać po charakterystycznych pokrzykiwaniach. Duże są buńczuczne. Czarne
kwilą niczym wystraszone dzieci.
Zafrapował mnie
prześwit za wysepkami. Mgiełka tańczyła nad wodą. Czajki krążyły nad wiklinami,
śpiewnie zawodząc i wyczyniając nieobliczalne wolty. Nie potrafiłem ich
skadrować. Za każdym razem wylatywały z obrazu na ekranie. Jakby wiedziały,
kiedy chcę nacisnąć migawkę. Łyski snuły się pod gałązkami wikliny. Wpływały w
gęstwę. Wracały. Gdzieś tam, na granicy wody i błotnistego brzegu mościły
gniazda. W prześwicie między wysepkami przelatywały kaczki. Pod leśnym brzegiem
snuło się jakieś wodne ptactwo.
Tu widać dzika. Po prawej za rumowiskiem zdeptanej łozy. |
W pewnej chwili usłyszałem plusk. Odyniec
przełaził przez płyciznę. Fukał i sapał, rozgarniając wodę piersią. Złapałem
jego krępy kontur za gęstwą nagich pędów. Kiedy wszedł na grunt, zastygł.
Pomyślałem:
- Wyjdzie z
drugiej strony. Na łąkę.
Znalazłem
dogodniejsze miejsce do zdjęć za osłoną kolczastego głogu. Na nic starania. Zwierzę
zaległo na wysepce.
Wróciwszy pod
sosnę fotografowałem przez gąszcz łozy parę łabędzi krzykliwych. Nie wypłynęły
jednak w miejsce, gdzie woda odbijała obraz brzóz. Pod lasem za rozlewiskiem
krzyczały niewidoczne żurawie. Klangor odbijał się wielokrotnym echem. Łabędzie
też dały głos. Zagrały na fagocie. Dźwięki przemieszały się w osobliwej
eufonii.
Słońce wyprosiło
szron z krajobrazu. Wracałem przez pagórki i dolinki zaścielone wysuszoną
sierścią łąk między stawami, kępami wierzb, obok samotnych drzew na
wzniesieniach, w towarzystwie ledwo wystających dachów w oddali, skąd dobiegał
klekot bocianów. Jakżeż nie chciało się opuszczać tego zakątka bez ludzi.
Siwa wrona |
Żuraw i czajka |
Myszołów na czatach |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz