sobota, 4 sierpnia 2018

O świcie jak zwykle



O świcie jak zwykle. Żurawie klangorzą. Wilgi śpiewają. Jeszcze im się chce, chociaż temperatura tropikalna, a powietrze zamglone i nieruchome. Koty łażą po działce, doprowadzając Mikę do furii. Szczeka tak, że lepiej wstać i wypuścić na dwór, niż liczyć na psie zmiłowanie. Otwieram więc oczy, narzucam przyodziewek, bo pod kołderkę już nie warto (nie zasnę). Aparat w rękę i na łąkę. Robię obchód. 


Miejsca opatrzone od lat, a mimo to czuję się tak, jakbym robił to pierwszy raz. Zawsze coś się zdarzy. Wdrukuje w pamięć. Zostanie na zdjęciach. Przykop tak ma. Pomyśleć, że wiele lat temu przejeżdżałem mimo bez wrażeń. Prawdziwy świat zaczynał się za Nową Wsią, gdy tylko droga wprowadzała w las do Łajsu. Teraz nie wyobrażam sobie świtu bez widoku przykopskich łąk, na których odchowało się niejedno pokolenie żurawi, bocianów, myszołowów, czajek, gąsiorków, skowronków, saren, jeleni, dzików, lisów, borsuków…




Dzisiaj mgła nie dopisała. Za gorąco. Wschód słońca nad kemem w Nowym Przykopie lada jaki. Zwierzęta też nie frekwentowały. Słyszałem je, ale żadne nie weszło w obiektyw. 





Musiałem poszukać foto-tematów na rozlewisku w altmajerówce. Zszedłszy drogą spod leśniczówki, zanurzyłem się w nieskoszoną trawę. Poczułem wodę w butach i na nogawkach. Co mi tam. Było gorąco. Wilgoć niosła ulgę. Spod starej sosny fotografowałem perkozki. Figlowały w ciemnej toni. Nurkowały, wynurzały się, chlapały wodą, zachęcały młode do zabawy, ucząc podwodnego polowania. Działo się, póki mnie nie wypatrzyły. Wtedy pośpiesznie zrejterowały w zarośla pod kępy łozy.





W pobliżu przeleciał klucz kaczek. Ptaki wylądowały pod lasem, schodząc z pola widzenia. Porzuciłem więc dogodną miejscówkę pod starą sosną, która, nie mając żadnej leśnej konkurencji, stała się bardziej kopulasta niż smukła, i zanurzyłem się w gąszcz łozy. Spomiędzy jej gałęzi fotografowałem łabędzie krzykliwe. Co za sielanka!










Potem dołączył konik. Przybiegł z lasu i zaczął paść się na łące pod starą wierzbą. Pozował. Zna swoją wartość. To widać, słychać i czuć. Stałem dosyć długo, póki nie wypatrzyły mnie gzy i komary. Przez chwilę znosiłem ukąszenia. Czego się nie robi dla fotek. Kiedy jednak zaczęły wpychać się w kadr, dałem sobie spokój. Nad głową, wokół szyi i odsłoniętych rąk roiło się. Rejterowałem z cienia pod palące słońce.








Żmudny powrót jak zwykle przez pola między siedliskami. W poszukiwaniu żurawi, lisów, saren, zajęcy, czapli… Rano nie dopisały. Para żurawi wypatrzyła mnie spomiędzy olch. Słyszałem je, ale nie widziałem. Stały w głębokim cieniu. Po stronie jaskrawego słońca. Tylko piloci wojskowi potrafią wypatrzeć szczegóły otoczenia w takim kontraście. Wystartowały pod słońce. Na nic więc wysiłki.



Koziołka fotografowałem na tle sąsiedzkich zabudowań.


Po śniadaniu jeszcze krótki spacer rowerem do Nowego Przykopu. Ot tyle, by znieść narastający upał, i by po powrocie z ulgą zanurzyć się w chłód domowego wnętrza. Tym razem bohaterem zdjęć samotny bocian na belce z więźby dachowej. Był niewzruszony, chociaż podchodziliśmy go przez kwadrans. Myślałem, że dołączy do pobratymców gaworzących ze starowiną rasy czerwonej polskiej na dożywociu, ale nie. Uparł się, że ustoi w tym upale, choćbym miał mu do dzioba z obiektywem wleźć.






Wracając namierzyłem jeszcze parkę gąsiorków w rewirze nad bagnistym stawem zarośniętym mierzwą.



Upał w Przykopie da się znieść. Zwłaszcza po powrocie z miasta, gdzie musiałem siedzieć w betonowych wnętrzach rozgrzanych do temperatury na zewnątrz.


Za dwa tygodnie bociany opuszczą Przykop. W czerwcu wyglądały na gniazdach o tak:




















2 komentarze: