O świcie jak zwykle. Żurawie klangorzą. Wilgi
śpiewają. Jeszcze im się chce, chociaż temperatura tropikalna, a powietrze
zamglone i nieruchome. Koty łażą po działce, doprowadzając Mikę do furii.
Szczeka tak, że lepiej wstać i wypuścić na dwór, niż liczyć na psie zmiłowanie.
Otwieram więc oczy, narzucam przyodziewek, bo pod kołderkę już nie warto (nie
zasnę). Aparat w rękę i na łąkę. Robię obchód.
Miejsca opatrzone od lat, a mimo
to czuję się tak, jakbym robił to pierwszy raz. Zawsze coś się zdarzy. Wdrukuje
w pamięć. Zostanie na zdjęciach. Przykop tak ma. Pomyśleć, że wiele lat temu
przejeżdżałem mimo bez wrażeń. Prawdziwy świat zaczynał się za Nową Wsią, gdy
tylko droga wprowadzała w las do Łajsu. Teraz nie wyobrażam sobie świtu bez
widoku przykopskich łąk, na których odchowało się niejedno pokolenie żurawi,
bocianów, myszołowów, czajek, gąsiorków, skowronków, saren, jeleni, dzików,
lisów, borsuków…
Dzisiaj mgła nie dopisała. Za gorąco. Wschód słońca
nad kemem w Nowym Przykopie lada jaki. Zwierzęta też nie frekwentowały.
Słyszałem je, ale żadne nie weszło w obiektyw.
Musiałem poszukać foto-tematów
na rozlewisku w altmajerówce. Zszedłszy drogą spod leśniczówki, zanurzyłem się
w nieskoszoną trawę. Poczułem wodę w butach i na nogawkach. Co mi tam. Było
gorąco. Wilgoć niosła ulgę. Spod starej sosny fotografowałem perkozki.
Figlowały w ciemnej toni. Nurkowały, wynurzały się, chlapały wodą, zachęcały
młode do zabawy, ucząc podwodnego polowania. Działo się, póki mnie nie
wypatrzyły. Wtedy pośpiesznie zrejterowały w zarośla pod kępy łozy.
W pobliżu przeleciał klucz kaczek. Ptaki wylądowały
pod lasem, schodząc z pola widzenia. Porzuciłem więc dogodną miejscówkę pod
starą sosną, która, nie mając żadnej leśnej konkurencji, stała się bardziej
kopulasta niż smukła, i zanurzyłem się w gąszcz łozy. Spomiędzy jej gałęzi
fotografowałem łabędzie krzykliwe. Co za sielanka!
Potem dołączył konik. Przybiegł z lasu i zaczął
paść się na łące pod starą wierzbą. Pozował. Zna swoją wartość. To widać,
słychać i czuć. Stałem dosyć długo, póki nie wypatrzyły mnie gzy i komary. Przez
chwilę znosiłem ukąszenia. Czego się nie robi dla fotek. Kiedy jednak zaczęły
wpychać się w kadr, dałem sobie spokój. Nad głową, wokół szyi i odsłoniętych
rąk roiło się. Rejterowałem z cienia pod palące słońce.
Żmudny powrót jak zwykle przez pola między
siedliskami. W poszukiwaniu żurawi, lisów, saren, zajęcy, czapli… Rano nie
dopisały. Para żurawi wypatrzyła mnie spomiędzy olch. Słyszałem je, ale nie
widziałem. Stały w głębokim cieniu. Po stronie jaskrawego słońca. Tylko piloci
wojskowi potrafią wypatrzeć szczegóły otoczenia w takim kontraście.
Wystartowały pod słońce. Na nic więc wysiłki.
Koziołka fotografowałem na tle sąsiedzkich
zabudowań.
Po śniadaniu jeszcze krótki spacer rowerem do
Nowego Przykopu. Ot tyle, by znieść narastający upał, i by po powrocie z ulgą
zanurzyć się w chłód domowego wnętrza. Tym razem bohaterem zdjęć samotny bocian
na belce z więźby dachowej. Był niewzruszony, chociaż podchodziliśmy go przez
kwadrans. Myślałem, że dołączy do pobratymców gaworzących ze starowiną rasy
czerwonej polskiej na dożywociu, ale nie. Uparł się, że ustoi w tym upale,
choćbym miał mu do dzioba z obiektywem wleźć.
Wracając namierzyłem jeszcze parkę gąsiorków w
rewirze nad bagnistym stawem zarośniętym mierzwą.
Upał w Przykopie da się znieść. Zwłaszcza po
powrocie z miasta, gdzie musiałem siedzieć w betonowych wnętrzach rozgrzanych
do temperatury na zewnątrz.
Za dwa tygodnie bociany opuszczą Przykop. W czerwcu
wyglądały na gniazdach o tak:
zwierzęta też nie frekwentowały ... :)))
OdpowiedzUsuńCóż. Czasem tak bywa.
Usuń