Bociany już odleciały. Bez ich klekotania świata
jakby pół tylko. Chodzę teraz o świcie bocianimi śladami, patrząc od czasu do
czasu w niebo z nadzieją, że jeszcze zobaczę kształt spóźnionego odlota.
Cóż.
Niebo puste, chociaż ubrane w woal delikatnych chmur i pasm po samolotach,
które zniknęły za horyzontem. Słońce ubarwia świat dopiero po piątej. Do tego
czasu mgła miewa się świetnie, tumaniąc zmysły. Rosa skrzy się w trawie, moczy
buty, spodnie, zdobi pajęczyny…
Brzask nad Przykopem |
Spacer pierwszy
Wschodzące słońce rozjaśniło zamglony krajobraz i odsłoniło żurawie nieopodal łanu dojrzewającej kukurydzy. Pod lasem pasła się sarna. Niekiedy podnosiła łeb i rozglądała się wokół. Raz nawet spojrzała w obiektyw. Co zobaczyła? Sekundę później znowu skubała mokrą trawę.
Było cicho. Snułem się aleją starych dębów i klonów
w kierunku Nowej Wsi. Za dojazdem do Nowego Przykopu zszedłem na łąkę, próbując
podejść i żurawie, i sarnę. Żurawie wypatrzyły mnie wcześniej. Mimo mgły i
cienia.
Są bystre. Kiedy skryłem się za odrostami drzew i kukurydzą, a potem próbowałem podejść z drugiej strony przez trawę sięgającą kolan (nogawki i buty wnet przesiąkły wodą), odleciały z krzykiem nad wiejskie zabudowania. Sarna posłuchała ostrzeżenia. Znikała w sosnach, gdym się tylko wychylił spoza ściany kukurydzianych łodyg.
Są bystre. Kiedy skryłem się za odrostami drzew i kukurydzą, a potem próbowałem podejść z drugiej strony przez trawę sięgającą kolan (nogawki i buty wnet przesiąkły wodą), odleciały z krzykiem nad wiejskie zabudowania. Sarna posłuchała ostrzeżenia. Znikała w sosnach, gdym się tylko wychylił spoza ściany kukurydzianych łodyg.
Słońce tymczasem wzeszło kulą spowitą strzępami
chmur. Przypominało w jakimś sensie tarczę Jowisza fotografowaną przez sondę Juno.
Żurawie ku mojemu zaskoczeniu zawróciły. Leciały na wysokości słonecznej
tarczy. Zbliżały się do niej. Szykowałem się do mistrzowskiej fotki. Ptaki na
tle słońca to jest to, co zdarza się tak często jak wygrana w totka. Trafiłem
je. Aparat jednak nie wyostrzył. Wyszła fura – jak w oczku. Kolejnym zdjęciem
uwieczniłem już tylko odlatujące cienie.
Na pocieszenie pajęczyna fotografowana pod słońce.
Na pocieszenie pajęczyna fotografowana pod słońce.
Zawróciłem jak niepyszny. Przed grupą pierwszych nowowiejskich gospodarstw zszedłem na drogę zaznaczoną koleinami zgniecionej trawy. Słońce malowało krajobraz łąk i pastwisk pasmami światła i cienia. W oddali zobaczyłem bury kształt. Pomyślałem:
Plama przemieszczała się powoli w krótkiej trawie. Podchodziłem coraz bliżej. Dzik, przelatek, zajadał mokre pędy, przeszukiwał grunt między kępkami. Sięgał po jakieś owady. Odwrócony chwostem mało co widział. Robiłem zdjęcie za zdjęciem.
Dopiero na komputerze zobaczyłem powód braku ostrożności. Przelatek miał jedno oko zamknięte. Chore? Zranione? Stanąłem, gdy jego sylwetka przestała mieścić się w kadrze. Zachowałem ciszę. Dzik odchodził w kępę krzaków. Rozgarnął łodygi trawy, gałązki. Przetruchtał na drugą stronę pod las. Przystanął w plamie światła. W końcu zniknął w zaroślach.
Ścieżka przez chaotyczny podszyt sosnowego zagajnika wyprowadziła mnie na skarpę. W dole było trzęsawisko otaczające przykopską strugę. Wyszedłem spomiędzy sosen na pastwisko. Sarna z wyrośniętym koźlęciem biegła w kierunku zbawczych zarośli. Przyczyną zamieszania oczywiście ja. Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się ich tutaj. W miejscu dotkniętym antropocentrycznym odciskiem zdeptanej trawy i zielska, porzuconą zbielałą czaszką padłej krowy, melioracją… Żurawie tymczasem znowu przeleciały przed obiektywem.
Wracałem wzdłuż strugi. Nieprzyjazne miejsce. Im
dalej między olchy, tym bardziej ziemia uginała się pod stopami. Bobry
przegrodziły rów tamą z patyków. Podniesiona woda zamieniła grunt w
grzęzawisko. Przed każdym następnym krokiem badałem zarośla. Mogłem nastąpić na
podziemny korytarz i zapaść się po kolana w kwaśnej ziemi. Korytarze wiodły do porzuconych
gniazd. Widziałem sterty zbutwiałych gałęzi po rozbitych żeremiach. W pewnej chwili stanąłem nad ścieżką wydeptaną
w jakiejś zarośniętej odnodze rowu melioracyjnego. Obok brzozowej kłody.
Pomyślałem, widząc odciski błoniastych łap:
Błąd. Pierwszy krok z trawy. Noga ugrzęzła po
kostki. Zamiast się cofnąć - drugi krok. Noga wpadła po kolano. Nie znalazłem
podparcia. Zrobiło się niemiło. Próbowałem wzorem barona Münchhausena wyciągnąć siebie za
włosy. Nie podziałało. Położyłem się więc grzecznie w pokrzywach na drugim
brzegu i zacząłem wyciągać nogę z brei. Co za paskudny opór materii. Coś
podobnego przydarzyło mi się sto lat wcześniej na torfowisku, gdzie wlazłem za
żurawiną. Nie miotałem się. To najgorsza rzecz w błocku. Zwolniłem wszelkie ruchy.
Skupiłem się na żmudnym wyciąganiu nogi z brei. Poskutkowało. Usiadłszy na
brzozowej kłodzie, z której mogłem przecież skorzystać wcześniej, ogarnąłem
się, spakowałem aparat do plecaka (o dziwo wyszedł z przygody czysty i suchy).
Wybrałem kierunek – najbliższą zastawkę rowu melioracyjnego, do której musiała
prowadzić jakaś ścieżka. Powoli wycofywałem się z tego nieprzyjaznego miejsca.
Czułem, że coś w nim nie tak… Zaczynałem współodczuwać z XIX wiecznymi
osadnikami, którzy podjęli egzystencję na wydmach w otoczeniu bagien i
torfowisk… Ta wyobraźnia… Po przekopaniu ujścia dla nadmiaru wody do Jeziora
Łajskiego dzisiejsze grzęzawiska to tylko błotne kałuże. Nie robią wrażenia…
Wracałem przez pastwisko między odpoczywającymi konikami, które zaległy wśród kęp łozy, pod olchami i osikami, i towarzyszącymi im … sarnami. Zaprzyjaźniły się?
Z minuty na minutę robiło się gorąco. Czułem się
jak żołnierz Napoleona, który wracał z koszmarnej wojny pobity pod Moskwą i
dobity na przeprawie przez Berezynę…
Spacer drugi.
Oczywiście przez łąki na rozlewisko w Altmajerówce. Wschód słońca? Za każdym razem wzrusza. Zachwyca. Z ust mimowolnie wyrywają się słowa oddające stan ducha. Jakby życie rozpalało się na nowo. Zwykła łąka, pagórek, drzewa, kałuże stawów, zarośla, skoszona trawa, darń na pochyłościach… wszystko to zamienia się w ulotne arcydzieło. Co z tego, że obrazy takie same, znane od lat.
Nie mogę im się oprzeć. Fotografuję. Raz za razem. Po kilkanaście ujęć tego samego miejsca. Każda drobna zmiana położenia obiektywu, nastawy, zbliżenia lub oddalenia daje inne zdjęcie. W zapamiętaniu gubię ulotne ruchy w sąsiedztwie. Nie nadążam za spłoszonymi polnymi sarnami pod zagajnikiem, samotną łanią za kępą łozy, zaspanym lisem w rowie, żurawiami na pagórku… Dzisiaj szczęście nie dopisuje. Wschodzące we mgle słońce wciąż mami…
Potem altmajerówka. Skoszona łąka ułatwia dostęp do
rozlewiska. Najpierw odwiedzam błotnistą zatokę. Między kępami zielska brodzą
łabędzie krzykliwe, wiodąc odchowane młode. Wciąż w szarym puchu. Błoto im nie
straszne…
Ruch ptaków płoszy czaple, które startują spod drugiego brzegu. Opuszczają łowisko i lecą wzdłuż sośniaka, potem na tle lasu. Są niezdecydowane. Lądują w skrytej części rozlewiska, by dalej polować. Czyżby karasie przetrwały wcześniejszą suszę w kałuży pod lasem?
Ruch ptaków płoszy czaple, które startują spod drugiego brzegu. Opuszczają łowisko i lecą wzdłuż sośniaka, potem na tle lasu. Są niezdecydowane. Lądują w skrytej części rozlewiska, by dalej polować. Czyżby karasie przetrwały wcześniejszą suszę w kałuży pod lasem?
Spod starej sosny obserwuję stado kaczek, perkozki i łyski. Z tegorocznych lęgów. Powrót wody do rozlewiska ożywił wszystko. Nawet białe grzybienie, które przewegetowały ostatnie dwa lata w błotnej kałuży…
Podczas kolejnego spaceru, tym razem za dnia, kątem oka zarejestrowałem niesamowity kadr. Łabędzie krzykliwe pływające między kępami wierzby na otwartej części rozlewiska, a na ich tle brodzącą po brzuch w wodzie łanię. Rozsłoneczniony obraz wydał się nierealny. Nie zdążyłem skierować obiektywu. Łania znikała właśnie za ścianą łozy… W głowie został ten jeden kadr i zamierająca w wodnych zaroślach fala. Łabędzie odpłynęły. Próba podejścia do wody za osłoną kępy wierzb zdała się na nic. Łania zaległa na podmokłej wysepce…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz