poniedziałek, 29 maja 2017

Rankiem w Przykopie


Mika trąciła rękę nosem. Otworzyłem jedno oko. Spojrzałem w okno. Pojaśniało. Domyśliłem się, po co mnie trąca. Otworzyłem drugie oko. Z trudem zebrałem się z łóżka. Z trudem ubrałem. Ledwo trafiłem w drzwi. Ale nie zapomniałem o aparacie, obroży, smyczy, tych wszystkich akcesoriach niezbędnych podczas spaceru za płotem. Mika już podstawiała łepetynę. Wiedziała, o co idzie. Obroża zapięta. Aparat uruchomiony. Bramka otwarta. Po chwili zamknięta. Psia radość nie ma granic. Ogon prawie odpada… Idziemy.


Najpierw przez trawę do kolan pod brzozami, potem przez łąkę obok stawu, który pierwszy raz od czterech lat napełnił się wodą i zwabił żaby, a za nimi bociany, dzikie kaczki, żurawie. Raz nawet pojawiła się czapla. Tylko raz, by odlecieć z niesmakiem. Bezrybie. O sarnach i dzikach nie wspominam, bo lubią tu co i raz zajrzeć o świcie i napsocić. Dzisiaj jednak ich nie było.



Mika przeprowadziła mnie swoją ścieżką na polną drogę. Pobiegła ku skoszonej łące. Coś wywąchała. Zabawiła chwilę. Pobiegła w trawę, wzniecając kurzawę z dmuchawców. Zakąsiła świeżymi listkami. Stanęła nad rowem. Wąchała wiatr.






Z daleka wypatrzyłem zająca, który zaległ w smakowitej trawie. Położył uszy po sobie… Zdawał się mówić:
- Nie ma mnie, nie ma mnie.
Na zdjęciach wyszło, że spał. Jego oczy zamieniły się w szparki. Słońce ukoiło ciepłem, otuliło poczuciem bezpieczeństwa...









Mika spojrzała na niego i… odpuściła. Wiedziała, że jej krótkie łapy nie na skoki szarego sprintera. Odwiedziła więc staw.

Ja za nią. Zając, którego się nawarmiłem (to teraz słowo wytrych – wszystko oznacza), odbiegł ku bruzdom, krzakom i zdziczałym gruszkom na pagórku. Zniknął za rowem. Z chwili pozostało ulotne wspomnienie. 



Mika jednak wiedziała, czego szukać. Kaczory zerwały się z suchych pozimowych oczeretów, wzniecając popłoch. Koncertujące żaby zamilkły. Czajki uniosły się w powietrze, by sprawdzić, kto im grozi. Sójki podniosły larum. Kukułka wtrąciła swoje trzy grosze. Dzięcioł się dorzucił. Nad szpalerem przydrożnych dębów i klonów przeleciały klangorząc żurawie…




Nie wszyscy ulegli panice. Nad odnowionym rowem, za pryzmą czarnoziemu siedział kolejny zając. Patrzył na północ zafascynowany trawą głaskaną przez wiatr. Podchodziłem go. Mika go podchodziła. W końcu znudzona pognała w inną stronę. Zwabił ją nowy zapach. Pomyślałem więc o zającu:
- Niech trwa w nirwanie…


Łąka mamiła. Idąc między rzędami wykoszonej trawy, szukałem zwierząt i ptaków do foto-sesji. Żurawie krzyczały za pagórkiem. Nie uległem jednak pokusie. Nie chciałem narażać piskląt, które o tej porze mają rozmiary dojrzałego brojlera, na spotkanie z Miką, a Miki na utratę oczu od uderzenia dziobem.





Za to wypatrzyłem sarnę pod brzeziną. Była daleko. Za nieskoszoną trawą sięgającą pasa, za błotem w rowie, za chaszczami śródpolnej kępy. Robiłem więc zdjęcia skąd przypadek zdarzył. Bez satysfakcji. 









Pomyślałem więc, co by do niej spróbować okrężną drogą. Ze słońcem za plecami. Czujna jednak była. Zapamiętała obraz otoczenia, zanim przyszedłem. Zaniepokojona zmianą patrzyła mi w oczy. W końcu pobiegła między brzozy.








Mika zawróciła. Namówiła spojrzeniami i gestami do dalszego spaceru drogą ku leśniczówce. Jak tu nie wierzyć, że zwierzaki kombinują bardziej, niż paragrafy dopuszczają. Zrozumiałem aluzję i zachętę. Poszedłem za nią. Nie pożałowałem.








Najpierw malownicze obrazy oglądanych od lat krajobrazów z zamarłą brzozą, bohaterką wielu wcześniejszych udanych zdjęć. 











 
 Opatulone od spodu świeżą zielenią i kwiatami drzewo wyciągało ku niebu martwe konary i gałęzie. Znad łąk nadleciało stadko kaczek, szukając wody.

Z pobliskich krzaków nad rowem i przydrożnych drzew dobiegał śpiew zaaferowanych ptaków. Za nic nie chciały pozować. Za nic miały gwiazdorstwo. Namawiałem w myślach, kusiłem karierą w necie. Żadnego odzewu, zastanowienia, żadnej ludzkiej kalkulacji. W myślach słyszałem o czym świergoliły:
- Dzieci głodne. Człowiek nie ma czasu taczek załadować, tyle roboty. A ty o jakiejś karierze w necie. Spieprzaj dziadu!
No to spadłem…

Mika stanęła na drodze w pobliżu kępy malowniczych topól obrzuconych jemiołą. Tym ogromnym drzewom zostało już niewiele czasu. Zamierają. Kiedy zostaną prewencyjnie ścięte, pozostanie po nich wyrwa w krajobrazie…








Mika nie stanęła przypadkiem. Kątem oka zobaczyłem sarnę w gąszczu baldachowatych kwiatów barszczu zwyczajnego (nie mylić z barszczem Sosnowskiego) i kozłka lekarskiego. Prezencja, elegancja, czujne spojrzenie, niepewność w oczach, zastanowienie:
- Uciekać, nie uciekać… Gość niewymowny jakiś… Chyba niegroźny… Tylko dlaczego się gapi przez lufę jakąś?...




Mika zamarła. Ja zamarłem. Sarna zamarła… W końcu odeszła (nie uciekła) między krzaki pobliskiej łąkowej wierzby.

Wróciliśmy więc do domu. Ja i szczęśliwy bo zakurzony pies.








Przed samą wsią dostałem jednak kolejną nauczkę. Właśnie chowałem aparat i monopod do plecaka, nie spodziewając się więcej przygód, gdy znad domu nadleciała para żurawi. Słyszałem je jeszcze za drogą, lecz do głowy mi nie przyszło, że zechcą pozować na tle zamglonej słonecznej tarczy. Zanim aparat odpalił, zanim obiektyw ustawił się na maksymalne zbliżenie, najcudowniejsze ujęcie poranka odpłynęło w przeszłość. Zapomniałem, po co noszę aparat, chociaż na własnych blogach napisałem jak wół:
- Po prostu lubię fotografować. To świetny pretekst, by wychodzić w plener o każdej porze dnia i nocy i chwytać najciekawsze chwile. Aparat fotograficzny sprawił, że świat wokół stał się atrakcyjny. Nadał właściwą rangę sprawom, które dzieją się z moim udziałem. Odkryłem, że nie trzeba wędrować poza nieosiągalny horyzont, by poznać piękno świata. Czasem wystarczy przekroczyć próg własnego domu.

Wystarczy przekroczyć próg własnego domu… A ja na progu tego domu chowam aparat, zamiast zachować harcerską czujność!

Na pocieszenie – żuraw i słońce z ubiegłego roku.


I wszystko to przez mojego psa cierpiącego na bezsenność.